Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zdaje się, panno Tönnesen, żeśmy oboje odnieśli to samo wrażenie. Zarówno w chwili ujrzenia pani, jak i teraz, gdy słucham, spostrzegam, że po sześciu, czy siedmiu latach jesteś pani tą samą co dawniej.
— Oczywiście! — odparła, wzruszając ramionami — I czegóżbym się zmieniać miała? Jestem jak ongiś poprostu panną Tönnesen, a cały romans mego życia w ciągu lat siedmiu spisaćbym mogła z łatwością na bilecie wizytowym. Taki to już los nas, niezamężnych kobiet. Inna rzecz z panem. Nie sądź pan, że nie wiem nic. Poznałam siostrę pańską, żonę konsula generalnego, Torma, a także brata pańskiego, kamerjunkra. Z siostrą zaprzyjaźniłyśmy się nawet bardzo. Jest zachwycająca... nieprawdaż? Naturalnie nieraz rozmawiałyśmy też o panu. Skarżyła się, że pan nie odzywa się do niej wcale.
Emanuel zaczął uważniej słuchać. Czyż może odwiedziny te miały jakiś szpiegowski cel?
— Przed przybyciem tu dowiedziałam się, jak wpływową zostałeś pan osobistością w całej okolicy, jakich przeobrażeń dokonałeś pan od czasu wyjazdu ojca mego i jak pana ubóstwiają parafjanie. Słyszałam nawet, że opinja publiczna uważa pana za apostoła.
Emanuel drgnął, wyczuwszy drwiny w jej słowach, i rzekł po chwili milczenia:
— Ma pani słuszność. Winienem Bogu wdzięczność. Ale cóż z panią? Wszakże spełniły się również pragnienia pani, panno Tönnesen. Opuściłaś pani znienawidzony ten zakątek, przeniosłaś się do stolicy, do duńskiego ogniska kultury, do stosunków towarzyskich, do mód i teatru. Mieszka pani nawet w pobliżu słynnego naszego Tivoli...