Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nia swobody. I teraz mimo że ponura sala oraz brak wszelkiego namaszczenia pośród zebranych wykoleiły go zupełnie, z niecierpliwością czekał chwili rozstrzygnięcia, chwili spalenia za sobą mostów, chwili, w której jego stanowisko utraci wszelki cień dwuznaczności.
Gdy tylko śpiew umilkł, podniósł się i wstąpił na mównicę.

Umyślnie nie przysposobił się do wykładu. Chciał spróbować, czy potrafi mówić pod natchnieniem chwili i postanowił dać słowom wolny bieg, idąc za tem, co mu się nasunie samo. Mimo to jednak, że był nieprzygotowany, a nawet temat, nasuwający mu się teraz, zajmował go ciągle w czasach ostatnich w sposób wyłączny. Postanowił pójść za wskazówką, jaką mu dał tkacz Hansen czasu pierwszej rozmowy, postanowił mówić o sobie. Chciał dać w ogólnych zarysach obraz życia dorastającego dziecka stolicy i skreślić wrażenia i przeżycia takiego mieszczucha, aby w ten sposób słuchacze domyślili się, w jakich on sam żył warunkach i pod jakiemi wpływami dojrzewały poglądy, które go wkońcu postawiły na rozdrożu, gdzie się znalazł obecnie.
Zaczął od drobnej opowieści. Pewna królewna otrzymała raz piękny kwiat i była nim przez chwilę zachwycona. Ale przypinając go do piersi, zauważyła, że kwiat ten nie jest sztucznem naśladowaniem natury z jedwabiu, czy farbowanych piór, jeno prawdziwą, naturalną różą. Obrażona odrzuciła ją precz i wydała rozkaz służebnie, by wymiotła na ulicę ordynarny, chłopski kwiat.