Strona:Henryk Bereza - Sztuka czytania.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ty“, mimochodem uznał piszącego te słowa za w swoisty sposób przynależnego do pokolenia „starszych“ na zasadzie krytycznego służalstwa. Od dawna nic mnie do tego stopnia nie rozśmieszyło. Klnę się na własną duszę, że nie tylko w sztuce, ale nawet w życiu nie wybieram nigdy i niczego według rodzaju, zbiorowo, grupowo, czy w ogóle stadnie. Sztukę tak jak przyjaciół zaliczam do zjawisk, przy których prawo indywidualnego wyboru jest nienaruszalne. W przyjaźni nie wybiera się w ogóle mężczyzn czy kobiet, artystów czy robotników, fideistów czy materialistów, czterdziestolatków czy zgrzybiałe staruszki. Dlaczego w sztuce czy literaturze miałoby się dokonywać jakichkolwiek zbiorowych wyborów? Dlaczego wybór Adolfa Rudnickiego miałby jednocześnie zobowiązywać mnie do wyboru Jana Dobraczyńskiego, a sympatia dla Moniki Kotowskiej miałaby oznaczać krytyczne uznanie dla twórczości Magdy Leji? Trudno o bardziej bezsensowne przypuszczenia. Nie zamierzałem i nie zamierzam przypisać się jako krytyk ani do starych, ani do młodych, ani do „nowoczesnych“, ani do tradycjonalistów. I nie odczuwam ani konieczności, ani w ogóle potrzeby jakiegokolwiek „przypisywania się“. Z tych mniej więcej przyczyn nie mogę się przejąć krytycznym dramatem autora „Zmiany warty“, który rozdziera szaty, ponieważ stracił nadzieję, że „wreszcie zdoła się gdzieś przyłatać“. Chodzi mu o „przyłatanie się“ koniecznie do jakiegoś typu literatury i z braku czego innego szansę takiego „przyłatania“ miała mu stworzyć ni mniej, ni więcej tylko literatura najmłodszego pokolenia literackiego. Ją właśnie rozpatruje krytyk en bloc i en bloc rzuca na nią krytyczną anatemę.
„Zmianę warty“ z jej wszystkimi założeniami myślowymi, przeprowadzoną argumentacją i zwierzenia-