Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek - Dziedzictwo.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chciałem go wypytywać, dopóki nie zawiedzie mnie inny pomysł. Na poczcie stanąłem tuż przy ogrodniku, który z torby wyjmował korespondencję. Wzrok mam wyborny. Z kilku listów z Porzecza wyłowiłem odrazu ten z jej nazwiskiem. Mgnienie oka i zanotowałem sobie w myśli adres Tereni. Jest w Krakowie, ulica, numer, obce nazwisko kobiece, dla wręczenia... Teresie Orliczównie... Eureka!... Zdaje się, że Archimedes nie wykrzyknął słowa tego z większym triumfem, niż ja w tej chwili. Uradowany zagadałem wesoło do ogrodnika i ni w pięć ni w dziewięć dałem mu rubla, za nic. Skłonił się w pas. Lecz że naczelnik poczty bardzo mi się uważnie przyglądał, zapewne dlatego, że stoję przy okienku bezczynnie (o, gdyby wiedział, jakiego czynu dokonałem w onej minucie!), więc przyszedł mi figiel do głowy i napisałem depeszę do Ganiewicza, który z Krąża nie odebrał jeszcze odemnie ani słowa.
„Wielkie odkrycie, wielki zysk może in spe wielkie szczęście.

Roman“.

Czytając tę depeszę, naczelnik miał bardzo głupią minę. Z Łuczyc pojechałem wprost do Kniażyna, gdzie Krąż wysyła pocztę. Tam napisałem do Tereni list krótki, lecz treściwy i zapowiedziałem swój przyjazd, skoro tylko wyrobię paszport. O bytności w Porzeczu i zawodzie, jaki mnie tam spotkał, napisałem również. Domyśli się ona wszystkiego. List ten, uprzedzający moje wyznanie, będzie u niej za kilka dni, w każdym razie wyprzedzi mnie... Pełen najlepszych nadziei i marzeń wróciłem do Krąża. Przed stajniami spotkałem babkę w jej wytartej burce. Patrzyła na mnie głębinami czarnych, ponurych oczów.