Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dosłownie, że ja zrozumiałam sytuację, że odczuwam ciebie. Ty potrzebujesz żony bogatej, bo bez miljonów jesteś... jesteś...
— Dokończ!
— Jesteś zerem.
— Dado!
Zebrzydowski upadł ciężko na fotel i zakrył sobie oczy.
Młoda kobieta oddychała szybko. Łzy trysnęły z jej źrenic. Podsunęła się do Edwarda i zarzuciła mu ręce na szyję. Głowę oparła na jego ramieniu.
— War, zraniłam ciebie, wybacz! Jestem zła, jestem prędka, ale nie umiem być nieszczerą, lubię rzeczy nazywać po imieniu. Intuicja moja nasuwa mi takie właśnie myśli, podejrzenia, więc je wypowiedziałam, samej sobie rwąc serce.
Mówiła przez łzy.
— Dlaczego szczęście musi być zawsze czemś zaćmione? Dlaczego! i to przez pieniądze, przez majątek? Ja chcę iść przez życie z tobą, dla twego serca, nie dla twego majątku. Chcę wspólnie pracować, ale ty nawet tego słowa nie uznajesz, więc co? Twoje marzenia są inne, moje inne, czy może na innych podstawach oparte? Ale jakże my tak rozbieżnie pójdziemy przez życie? We mnie będzie wieczny lęk, że nie odpowiadam twoim ideałom. W tobie może się z czasem zrodzić wyrzut, że ja wniosłam ci tylko miłość swoją i te moje nieszczęsne ideały, które cię nie zadowolnią, bo ty ideał życia widzisz w czem innnem.
Zebrzydowski nagle chwycił ją w ramiona. Był wzburzony niebywale, drżał cały, ale w oczach jego płonął ogień zapału.
— Dado moja, moja, po stokroć moja! Nie mów tak i wybacz mi moje słowa poprzednie, wybacz mi moją apatję. Ja cię kocham nadewszystko i tyś mój jedyny ratunek. Bez ciebie naprawdę zginę. W tobie i w twoich ideałach jest moje być albo nie być, tyś mój dogmat życia.