Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dlaczego? Objechałem folwarki tak samo jak codziennie.
— No to pan się chyba w czapkę niewidkę ubrał, bo pani Bójska do szczętu zamęczyła Trystana, pędzając się za panem po polach i zagajnikach. Wróciła zła okrutnie. Na mnie napadła.
Strzelecki zmarszczył brwi.
— Za cóż na pana?
— A czy ja wiem? Pewno dla tego, że się pierwszy nadarzyłem. Będzie się pan miał z pyszna, taka zła!
— Nic mię to nie obchodzi. Mam dziś wypłatę czeladzi, idę do siebie i tam będę jadł kolację.
— Aha, pewno! tylko, że goście przyjechali.
— Znowu? Skaranie z tymi gośćmi!
— Ba! ale pan nie wie, kto przyjechał.
— Naprzykład? może ten obiecywany ciągle minister?
— Gdzież tam! Przyjechali państwo Zachłańscy.
— Kto taki?
— Zachłańscy z Pławic, dalsi sąsiedzi Zdołczyc. Ona z domu Słucka, pani Justa. Przecie pan ją zna.
— Owszem znam. Wesoła osoba?
Praktykant uśmiechnął się dowcipnie.
— Ona się strasznie ucieszyła, jak się dowiedziała, że pan tu jest, tylko dała do zrozumienia nam wszystkim, że pana to spotkanie pewno zmiesza.
Strzelecki wybuchnął śmiechem.
— Dlaczego?
— No, bo przecie pan był jej konkurentem.
— Ja?! Co pan komponuje, panie Adamie?
— Doprawdy, że ona sama tak mówiła, że pan jakoby na kresach kochał się w niej na zabój, że panu dała dwa kosze i że pan straszliwie rozpaczał.
— Zwarjowała baba! Niech mi pan nie opowiada takich bzdur!
— Pan nie zna pani Justy? Przecie w jej mniemaniu wszyscy się w niej kochają. Mówiła raz zupełnie otwarcie, że gdyby była cokolwiek ładniejsza, rozumie pan?