Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek-Ordynat Michorowski.pdf/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lucia pozostała bez ruchu. On podszedł i wziął jej ręce.
— Bodziu! Skąd ty... tu!... — spytała z przerażeniem.
— Przyjechałem, aby ratować ciebie, kuzynko...
— Mnie... ratować?
— Tak.
Lucia patrzała, jakby nie rozumiejąc.
Przerażenie jej rosło.
Spazmatyczny śmiech runął z jej piersi.
— Mnie ratować?! Ha! ha! za późno! Mój ślub za kilka dni.
— Otrzymałem zaproszenie i na szczęście zdążyłem, aby zerwać to małżeństwo. Nie wierzyłem do ostatniej chwili, że popełnisz taką... niegodziwość.
— Bohdanie!
— Tak, niegodziwość. Ale ja na ślub nie pozwalam! Ślub się wasz nie odbędzie, bo to byłoby zbrodnią.
Baronówna wyrwała ręce z jego uścisku. Brwi jej się zbiegły.
— Jakiem prawem to robisz? Kto cię upoważnił? — zawołała wzburzona.
Bodzio zapłonął.
— Prawem jest mi moja własna pewność, że czynię dobrze, że cię zatrzymuję w tym szalonym, nieprzytomnym pędzie do zatraty, że pragnę twego szczęścia. A na twą zgubę nie pozwolę!
— Jeśli chcę jednak zatracenia?
— Kłamiesz!
— Chcę! i dopnę celu.
— To nie cel, to upór, to kaprys... To... zemsta.
— Bodziu! Jak śmiesz?!...
Michorowski delikatnie objął palcami jej dłonie, zajrzał głęboko w oczy dziewczyny. Ona znieruchomiała. Usiadła na fotelu, Bohdan zajął sąsiednie miejsce.
Oboje milczeli.
W duszy Luci rozsnuwał się niepokój, owładnęła nią nagle trwoga, jakby chęć do ucieczki. Bała się spojrzeć na Bohdana, by w oczach jego nie odczytać wyroku na siebie. Ten Bodzio, wesoły kuzynek, odrazu w umyśle jej spotężniał, stał się nowym i ciekawym.
Nawet zastraszającym.
— Poco on przyjechał... Co znaczą jego słowa?...