Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i pośpieszył do okna. Dreszcz miły przebiega raźnym hołupcem w żyłach obecnych. Zelektryzowało ich to jedno słowo. Roman Krasocki przyskoczył jak szalony do Piotra i począł nim trząść niby drzewem.
— Są ślady?... widzieliście, jakie ślady!.. co?...
— O la Boga! niech panicz puści, dyć się zatchnę. Są ślady wilków kole żabiej grobelki, są i lisy i szaraki, a na nowinach to zdeptane od dzików, jak bruk. Trza o świtaniu jechać, bo potem śnieg zmięknie na błoto, boć to pierwszy.
— Pojedziemy a jakże. Prawda wuju. Hej! na łowy, na łów...
— Towarzyszu mój!.... podchwycił pan Justyn.
— Voila! tak jak w Hrabinie — uśmiechnął się Artur.
Ale Romek nie uważa na nic i na nikogo.
— Na łowy, Hej! hej! — krzyczy radośnie i obraca w kółko kuzynki również roześmiane jak i on.
Pan Bartniewski wydaje rozkazy Piotrowi, wszyscy słuchają w skupieniu jakby radzono nad wyprawą wojenną. Gdy borowy odszedł poczęstowany przez panią miodem tęgim i słodkim plackiem z wędliną, Krysia przysunęły się do ojca.