Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sercach, jest tylko zimna rachunkowość. Nowi dziedzice, nowe porządki. Kto tam myśli o starym remanencie! może ojciec by pomyślał, gdyby żył. Ale tak? poco słuchać czyich pretensyi. Najlepiej odrazu zbyć.
Stary pan ma w spłowiałych oczach grube łzy.
Ha! trudno, wracam za Bug.
Ale parobek nie może usiedzieć spokojnie, jest jak w gorączce i ciągle pokrzykuje.
— Hej panie! nowy krzyż! dalibóg znowu nowy krzyż!
Przestał swego pasażera tytułować wielmożnym. Jakoś z wizyty w Dolinkach wymiarkował, że ten tytuł zbyteczny dla niego.
— Panie! Panie! nowy krzyż.
Staruszek spuścił nizko głowę.
— A tak, dla mnie — nowy krzyż — jęknął głucho.
Parobek nie ustąpił, trącił go w ramię.
— Dalibóg, nowy krzyż! niech pan patrzy.
Stary podniósł załzawione oczy.
— A prawda, znowu? co to jest?...
— To panie chyba cud? jak grzyby po deszczu powyrastały, jakby kto nasiał, wolał chłopak rozgorączkowany. Ja tego z rodu nie widział. Wczoraj próchniate i rzadko gdzie, a dziś i tu o! o! i tam, w słońcu bieli się jak malowane.