Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Synu Odkupicielu, świata Boże. Zmiłuj się nad nimi ............

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ranek rozbłysną! jakby zloty...
Zorze zapaliły na niebie mnóstwo lamp świetlistych i rozsypały je wśród błękitów. Zajaśniał świat, pokraśniały drzewa lekką czerwienią jesieni. Skrzyła się rzeczka kryształem i rubinami. Na polach latał pęd rzeźwy rozsłoneczniony.
Drogi zaroiły się pieszemi i jadącemi, bo to był jarmark w miasteczku. Zanim jednak ruch powstał, drogą wśród wierzb od Borowienek sunęła jakaś ciemna postać.
Odziana w grube sukno, skrojone „do formy“, postać szła wolno rytmicznym krokiem; poprzedzał ją brzęk idący od nóg i pasa.
Gwiazdka na czole świadczyła, że to ktoś z owego „środka“ wsi, nad którym czuwano dzisiejszej nocy.
Ciemny, lekko brzęczący dygnitarz, nagle zatrzymał się zdumiony. Szerokie a, a, a — wyszło z jego piersi.
Krzyż na rozstaju, nowiutki świeży krzyż?
— Cud jakiś — czy co?....
Człowiek obszedł nową barjerkę, patrzał w górę na pasyjkę — przysłaniając oczy ręką. Kręcił głową, cmokał, ale ostatecznie uznał, że