Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

desz moju żynkoj, bo ja tak choczu, serdeńko moje.
I grad namiętnych całusów z gorących ust chłopa spadł na oczy i twarz przerażonej dziewczyny.
Fedotka usłyszawszy głos Maksyma oprzytomniała. Zaczęła się gwałtownie wyrywać wołając zdyszanym głosem.
— Pusty Maksym, czy tobi nie sorom po nocy napadać, puskaj bo budu kryczaty, fe! styd puskaj!..
Ale Maksym nie puszczał, zaciskał ramiona i całował zapamiętale. Fedotka czuła że słabnie, gorąco biło jej w twarz od tych nienawistnych uścisków, w piersi wrzała burza.
— Hej ludy ratujte! bat’ku! — krzyknęła zduszonym głosem.
Chłop zakrył jej usta ręką i szeptał groźnie.
— Mołczy, ty moja, ty wże meni zaswatana, ciebie bat’ko mnie oddał, ja budu twój czełowik, Pocałuj harnie, pryhołubsia do mene, ty moja.
— Breszesz! — krzyknęła dziewczyna odpychając go silnie i drapiąc po twarzy — breszesz, ja twoja nie buła i nie budu.
— Mołczy, bo zaduszu! — zaświszczał nad nią straszliwy głos Maksyma.
— Ratujte ludy! bat’ku! Mucyk! — krzyczała Fedotka.
W tej samej chwili ostre łapy zaczęły drzeć