Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nął śmiechem. Druga, śmielsza, stała dalej drżąc z przerażenia.
— Józek, zabierz ich do izby — rzekł Grzegorz wskazując na wilka i lisa — Ot... ot... ot... święty dzień, nie trza robić zwierzątkom strachu.
Sarny ośmielone brakiem drapieżców zgromadziły się licznie, wabił je Adam i Grzegorz, Józek również. Agata dawała sarnom kłapcie siana. Zebrało się ich kilka. Ludzie i zwierzęta tworzyli jakby jedną rodzinę, zgodną, kochającą się.
I oto w ciszę boru, w zaśnieżoną polankę zatrzepotały, niby skrzydła gołębia, uroczyste tony pieśni.

„W żłobie leży, któż pobieży
Kolendować małemu“.

I poszła pieśń górna a święta, każdego roku, na tym ganku, z tych samych ust płynąca. Hej! ile lat, leśniczówka święciła takie wieczory. Stary Grzegorz tu się urodził, i tak samo jak Józek teraz, śpiewał z rodzicami.
Sarny nie zlękły się śpiewu, chrupały siano, lgnąc do ludzi.
Jeszcze pieśń nie przebrzmiała — gdy stary Grzegorz rozpłakał się. Tulił do siebie sarnie główki i mówił urywanym przez łzy głosem.
— Ot... ot... ot... niebożęę — ta, kto was będzie hołubił jak... nas... nie stanie?... ktooo?...