Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   63   —

Na słowo „głodni“, które im było dobrze znane, pieski poczęły szczekać, a Żoliś tarł sobie brzuszek z wściekłością.
— O mamo, — rzekł Artur.
Dama przemówiła kilka słów w obcym języku do kobiety, która w drzwiach półotwartych stanęła i która natychmiast przyniosła nakryty stoliczek.
— Usiądź, dziecię, — rzekła do mnie dama.
Nie dałem się prosić; odłożyłem harfę i usiadłem żywo przed stolikiem. Pieski zasiadły na ziem i naokół mnie, a Żoliś na moich kolanach.
— Czy twoje pieski jedzą chleb? — zapytał mnie Artur.
— I jak jadły! Dałem każdemu z nich kawał, który pożarły.
— A małpka? — pytał Artur.
Lecz nie było potrzeby kłopotać się o Żolisia, który w czasie, kiedy obdzielałem psy, pochwycił kawał ciasta z pasztetem, którym dławił się pod stołem.
I ja także wziąłem sobie plasterek pasztetu, lecz choć nie dławiłem się nim, jak Żoliś, jadłem go jednak również łapczywie.
— Biedne dziecko, — rzekła dama, napełniając moją szklankę.
Artur nic nie mówił, lecz przyglądał nam się rozwartemi szeroko oczyma, zdumiony zapewne naszym apetytem, gdyż wszyscy jedliśmy żarłocznie, nawet Zerbino, który powinien się był już nasycić skradzionem mięsem.
— A gdzież bylibyście dziś obiad jedli, gdybyśmy się nie byli tutaj spotkali? — pytał Artur.
— Sądzę, że nie jedlibyśmy wcale obiadu.
— A gdzież będziecie jutro jedli obiad?
— Może jutro znów spotkamy kogoś nam tak przychylnego, jak dzisiaj.
Nie przerywając rozmowy ze mną, Artur zwrócił się do matki i mówił z nią o czemś długo w obcym ję-