Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cóż takiego, dziecko?
— Zaprosiłam pewnego pana na wizytę! — odparła Dora.
— Tylko tyle? Cóż to za potwór? Gdzieś go poznała?
— Spotykałam go nieraz w różnych domach na herbacie popołudniowej, a ostatnio zapytał, czy może przyjść. Pozwoliłam, wiedząc, że będziesz. Czy to może bardzo niewłaściwe?
— Bardzo właściwe nie! Ale ponieważ go spotykałaś w kilku znajomych domach, nie jest tak źle. Jakże się nazywa?
— Alfons Thauret.
— Francuz?
— Tak, ale ma doskonały akcent angielski, francuszczyzny wcale niemal nie słychać.
— Nie lubię Francuzów wogóle. Jest to niemądry przesąd, oczywiście, ale ile razy spotkam któregoś, przychodzi mi do głowy, że jest to może awanturnik. Słodkie ugrzecznienie ich przypomina koty, gotowe lada chwile pokazać pazury. Ale może ten twój Francuz nie przybędzie, a wówczas...
— Przybędzie napewno, popołudniu... Dla tego nawet jestem zdenerwowana, z obawy żeś gotowa wyjść...
— O nie, zostanę dla ochrony twojej. Pozatem Bob przybędzie lada chwila, gdyż przyrzekł, iż się zjawi koło południa, a właśnie minęła dwunasta. Ktoś dzwoni... może to on właśnie?
Za chwilę wszedł Mitchel, skłonił się, pochylił, pocałował Emilję w czoło i szepnął:
— Królowo moja! — potem zaś dodał głośno: — Emiljo, pozwoliłem sobie zaprosić tu jednego z przyjaciół moich. Nie masz, sądzę, nic przeciw temu?