Strona:Gustaw Meyrink - Zielona twarz.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i ociężale się wytoczył. Był muz upełnie nieznany, o brutalnym, napuszonym wyglądzie.
Kupcowa ciągle jeszcze telefonowała.
Wnosząc z jej odpowiedzi szło tu o wielkie zamówienie na jakąś hulankę.
„Właściwie mógłbym też iść — na co jeszcze czekam?“ — zastanawiał się cudzoziemiec.
Opanowało go uczucie zniechęcenia; ziewnął i opadł na krzesło.
„To dziwne — wpadło mu na myśl — że niejednemu głowa nie pęknie, albo w obłęd nie wpadnie przy tylu szalonych rzeczach, jakie los koło człowieka ustawia. I dlaczego w żołądku odczuwa się mdłości, gdy oczy pochłaniają wstrętne rzeczy? Co, na Boga, trawienie ma z tem wspólnego? Nie, z brzydotą niema to nic wspólnego — rozmyślał dalej — również przy długiem przebywaniu w galerji obrazów niejednemu niespodzianie zbiera się na wymioty.
Musi istnieć coś, jakby muzealna choroba, o której lekarze jeszcze nic nie wiedzą. — Albo jest to może martwota, która wieje ze wszystkich tworów ludzkich, bez względu na to, czy brzydkich czy pięknych? Nie wiem, czy mi się kiedykolwiek zrobiło niedobrze na widok nawet najbardziej jałowej okolicy, — więc pewnie tak jest. — Jakiś posmak puszek z konserwami związany jest ze wszystkiem, co nosi miano „przedmiotu“, można z tego skorbutu dostać“.