Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie, to rzecz mierna.
Nakoniec rzekła:
— Teraz już idę.
I zwróciła się ku drzwiom. Szedłem za nią aż do przedpokoju, krocząc smugą woni wielce subtelnej, którą pozostawiała po za sobą. Przechodząc obok służącego powiedziała mi tylko:
— Do widzenia.
I elastycznym krokiem przeszła próg.
Powróciłem do mego pokoju, otwarłem okno, wysunąłem głowę, aby ją ścigać wzrokiem na ulicy.
Szła tym samym krok em szybkim po trotoarze wystawionym na słońce, wyprostowana, nie odwracając ani razu głowy na jedną lub drugą stronę. Przedzimowe promienie słońca złociło delikatnie kryształ nieba; ciepło spokojne łagodziło powietrze i przywodziło na pamięć woń fijołków nieobecnych. Niezmierny smutek zaciążył nademną, przytłaczał formalnie do krawędzi okna, o które tyłem oparty stałem, i stawał się nie do zniesienia.
Rzadko w mojem życiu cierpiałem tak jak pod wpływem tego podejrzenia, które naraz obalało całą wiarę moją w Julianę, wiarę tyloletnią. Rzadko utrata złudzenia wywołała w mej duszy podobną męczarnię. Ale cóż znowu? czyliż to prawda, że złudzenie zniknęło i że złe było bez ratunku? Nie mogłem, nie chciałem wyperswadować sobie tego. To wielkie złudzenie było towa-