tych, co nic nie wiedzieli, ale i wobec Juliany nawet.
Przed Julianą udawałem pogodzonego z losem, zrezygnowanego, czasami nawet udawałem zapomnienie zupełne. Strzegłem się wszelkich najmniejszych choćby aluzyj do intruza. Starałem się wszelkiemi sposobami dodać jej odwagi, natchnąć ufnością, znaglić ją do przestrzegania przepisów, mogących jej powrócić zdrowie. Podwoiłem uprzedzającą względem niej grzeczność. Chciałem okazać jej tkliwość tak głęboką, tak zupełnie niepamiętną przeszłości, co pozwoliłaby jej jeszcze odnaleźć w życiu najczystsze i najżywsze rozkosze. I ponownie doznawałem takiego wrażenia, jakby istota moja przelewała się cała w ciało chorej, że jej udzielam coś z mojej siły, że umiałem pobudzić do szybszego ruchu jej serce wyczerpane. Zdawało mi się, że to ja z dnia na dzień znaglałem ją do życia i wie wałem w żyły jej sztuczne siły, w oczekiwaniu godziny tragicznej, godziny wyzwolenia. Powtarzałem sam sobie: „Jutro!“ I nadchodziło owo jutro, mijało, znikało, choć godzina oczekiwana nie wybijała. Ja powtarzałem sobie: „Jutro!“
Byłem przekonany, że od śmierci dziecka zależy zbawienie matki. Byłem przekonany, że po usunięciu intruza, ona wyzdrowieje. Myślałem: „Niepodobieństwem jest, aby nie miała wyzdrowieć. Zmartwychpowstanie ona zwolna, odrodzona, z krwią nową. Stanie się nową istotą,
Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/395
Wygląd
Ta strona została przepisana.