Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przybierają kalecy, dotknięci jakiemś kalectwem potwornem, kiedy się przypatrują członkowi wykoszlawionemu przez chorobę nieuleczalną.
Ozwała się cichym głosem po pauzie, podczas której próbowaliśmy oboje zmierzyć głębię naszej boleści, nie mogąc przecież odkryć jej granie:
— Czyś ty pomyślał, że to mogłoby trwać życie całe?
Nie otwarłem ust zaciśniętych, a tylko w głębi duszy mojej dała się słyszeć na to pytanie odpowiedź stanowcza: „Nie, to nie potrwa“.
Ona mówiła dalej:
— Przypomnij sobie, że jednem słowem możesz przeciąć całą trudność, wyzwolić się. Ja jestem gotową. Pamiętaj u tem.
Milczałem wciąż jeszcze, ale pomyślałem: „Nie, to nie tobie należy umrzeć“.
Ona podjęła znowu głosem, który rozrzewnienie łzawe czyniło drżącym:
— Nie mogę cię pocieszyć; niema pociechy ani dla ciebie, ani dla mnie; nie będzie jej nigdy... Czyś ty pomyślał, że odtąd zawsze między nami będzie ktoś, co nas będzie rozdzielał? Jeśli życzenie matki twojej się spełni... Pomyśli Pomyśli...
Ale dusza moja drżała pod błyskiem złowrogiego światła jednej wyłącznej myśli. Ozwałem się: