Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

duszce nie w jednem jedynem spotkania, ale kilkakrotnie, ale kilka dni po kolei, o godzinach umówionych, z tem bezpieczeństwem, jakie jej zapewniało moje niedbalstwo? I znowu stanęła mi przed oczyma Juliana, stojąca przed lustrem w ów dzień listopadowy; zobaczyłem znowu jej postawę, jak zakłada woalkę do kapelusza, kolor jej sukni a potem jej chód lekki „na trotuarze, od strony słonecznej“... Tego ranka może szła na schadzkę!
Cierpiałem męczarnię, na którą niema nazwy. To, żem wiedział, przejmowało mnie wściekłością, brało duszę moją na tortury; obrazy materyalne jątrzyły mnie bezustannie. Moja uraza do Juliany stawała się coraz bardziej cierpką, coraz ostrzejszą; i wspomnienie rozkoszy świeżych, wspomnienie łoża weselnego w willi Bzów, to co mi pozostało z niej we krwi, podsycało jeszcze ten płomień ponury. Wrażenie, jakie mi sprawiało sąsiedztwo ciała Juliany, pewien dreszcz specyalny, ostrzegły mnie, że popadam w gorączkę dobrze znaną zazdrości płciowej i że aby nie uledz uniesieniu ohydnemu, nieodzownem było ztąd uciec.
Ale wola moja była sparaliżowaną; nie byłem już panem samego siebie. Pozostawałem, unieruchomiony przez dwie siły wprost sobie przeciwne, przez odrazę i przez atrakcyę czysto fizyczną, przez pożądliwość zmieszaną z obrzydzeniem, przez antagonizm niejasny, którego nie mogłem