Strona:Gabryel d’Annunzio - Intruz.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc Natalka pozostała w łóżku matki...
— Tak, panie.
— A Mania... Pójdźmy zobaczyć Manię.
Wzruszenie dławiło mnie. Na tę noc przynajmniej Juliana była ocaloną. Nie mogła myśleć przecież o odebraniu sobie życia tej nocy, kiedy obok niej leży dziecko. Cudem, zachcianka przywiązanego dziecka ocalała matkę. „Niech jej Bóg błogosławi!“ Zanim poszedłem popatrzeć na uśpioną Manię, stanąłem przed pustem łóżeczkiem, gdzie pozostało jeszcze widoczne wklęśnięcie. Przychodziła mi dziwna ochota ucałowania poduszeczki, przekonania się, czy odcisk główki dziecięcej na niej pozostał dotąd ciepłym. Obecność Edyty była mi przeszkodą. Zwróciłem się do Mani, pochyliłem nad nią powstrzymując oddech, przypatrywałem się jej długo, wyszukując po kolei wszystkie jej podobieństwa do mnie, liczyłem nieomal delikatne żyłki, przeglądające z po za skóry na skroniach, na policzkach, na szyi. Spała obrócona na bok, z głową przechyloną w tył tak, że całe gardło występowało, odkryte z pod wzniesionego podbródka. Ząbki drobne, jak ziarnka ryżu wybrane, świeciły białością z poza warg wpół uchylonych. Rzęsy długie, jak u matki, kładły na oczodołach cień długi, ciągnący się aż do kości policzkowych. Delikatność kwiatu wytwornego, nadzwyczajna regularność rysunku, odznaczały tę twarzyczkę dziecięcą, w której krążyła, odczułem to doskonale, krew moja własna.