Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




DZWONY.

Marzec przyniósł mu katusze miłości. Parę nocy oka Biasce nie zmrużył; w całem ciele czuł żar, swędzenie i kłócie, jakby przez skórę jego przeciskały się kolce, gałęzie, krzaki całe róż dzikich. Do jego izdebki na poddaszu wciskał się, nie wiedzieć skąd, świeży i silny zapach soków roślinnych, młodego głogu i kwitnących drzew migdałowych...
Na świętą Barbarę! Kiedy ostatni raz widział Zolfinę, stała właśnie oparta o drzewo migdałowe, a wzrok jej śledził duże łodzie żaglowe na pełnem morzu. Nad jego głową unosił się w słonecznem świetle biały, balsamiczny obłok kwiecia, dokoła niej kołysała się niebieska fala kwitnącego lnu, w jej oczach zakwitły dwie niezapominajki, a w jej sercu z pewnością także kwitły kwiaty.

Na nędznem swojem łóżku rozmyślał znów

Dzwony.1
— 1 —