Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Odchodzę! I polecam się. „Concordia“ — stara, dawna firma...
Zgiął się.
— Proszę mi nie brać za złe... obowiązek...
I już go nie było.
Rena odetchnęła ciężko...
Otwarto drzwi jej kraty. Skończyło się jej małżeństwo.
I po co były te przysięgi krzywe, te wstrząsania nią w jej wierzeniach, te obalania jej ołtarzy?
Tak cicho, łatwo zakończyło się to wszystko.
Umarł!
Niemniej była jego własnością. Tulił ją do siebie, należała ciałem do tej już poczynającej się zgnilizny.
Tak łatwo przecież rozwiązało się to wszystko.
Tak cicho, tak grzecznie...
To samo mogło nastąpić teraz z Kaswinem, z Halskim...
Całe upędzanie się zbyteczne, niepotrzebne, teatr prowincjonalny, który buduje świątynie z połatanych prześcieradeł.
W poprzek jej sypialni — jakby czarna smuga — nieruchoma.
I tonące w nią stopami widmo z opuszczoną na piersi głową, tak, że widać tylko biel czoła i szczotki brwi, ściągniętych w jedną, upartą linję.
Rena usiadła na fotelu.
Nie miała odwagi wejść do sypialni. Nie chciała pozostać w niej sama ze swojem ciałem, które zdało się jej w tej chwili szczelnie powleczone szatą, wykrojoną z trupiego całunu.
Oddawanie się jej zmarłemu, a teraz Kaswinowi, zaczynało identyfikować się w jej umyśle i nerwach.
— Już nie wiem, który, nie wiem nic... nic...
Chciała wydobyć jakiś pierwiastek czystości, coś, coby ją obroniło przeciw bezmiernej nienawiści, która w niej wzrosła, do niej samej.
— Kochasz przecie... kochasz! — powtarzać sobie zaczęła rozpaczliwie.
Lecz takie drobne, takie żadne stało się jej to słowo. Nie niosło nic w żadnym kierunku.
Walczyć już nie mogła — ogarnęła ją lodowa próżnia.
Zwaliła się głową na bezwładnie opartą o poręcz rękę...
I — twardo, zwierzęco — zasnęła.