Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w niej niewyrwane niczem, że musi pozostać i wiecznie będzie.
I w myśli tej skostniała, jak trup żywy, a mimo to umarły.

· · · · · · · · · · ·

Porwał się nagle Kaswin i radośnie przypadł do niej.
— Dzięki! Dzięki!
Patrzyła na niego obojętnie. On nie miał dla niej znaczenia. Nie istniał.
Tylko był czyn — ten niewypleniony Czyn!...
Powlokła się z szezlonga.
— Zapłać! Chodźmy!...
Patrzyła w lustrze, jak ciskał napiwki kelnerowi, i ogarnęło ją straszne przerażenie. Zupełnie inaczej przypuszczała, że będzie odczuwała nastrój swój w chwilę po oddaniu się Kaswinowi. Ponieważ uczyniła to dlatego, aby módz powiedzieć Halskiemu: „nie jesteś tym, którego będę nienawidzieć, bo jest ten inny“... sądziła, iż cała jej istota rwać się teraz będzie ku tej miłości, dla której nie wahała się skazić szpetnie.
Lecz — oto działa się rzecz nieprzewidziana.
Gdyby teraz stanął przed nią Halski i ujrzał ją na tem miejscu i w towarzystwie Kaswina, oszalałby z jakiejś grozy i trwogi. Cel, do którego dążyła, zdawał się jej jakąś mściwością przepojony i nieubłagany.
Bez słowa wyszła pierwsza z restauracji. Za sobą słyszała dreptanie lakierków Kaswina. Gdy uchylał przed nią ciężkie odrzwia, mignęła jego biała ręka, na której z pod mankietu złocił się wąziuchny łańcuszek bransoletki. Ten śmieszny szczególik drażnił ją dawniej do szaleństwa. W tej chwili spotkał się z jej obojętnością. Było to drobne, a przecież zastanowiło ją.
— Jakby mnie ujął! — pomyślała.
I łagodnie, bez nienawiści usunęła go od dorożki, do której chciał wsiąść z nią razem.
— Pozwól pan! Pojadę sama.
W świetle latarni twarzyczka młodzieńca okazała szczere zmartwienie.
— Renusiu! Dlaczego?
— Chcę być sama!
Nadała pewną stanowczość swemu głosowi. Pokornie posłuchał.
— Dobrze!
Wsunął jej w rękę portmonetkę, którą mu dała poprzednio.