Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jakich drugich?
Zaczął śmiać się, prawie rozkosznie.
— Choćby mnie!
Rzuciła się.
— To kłamstwo! Pana dobro leży w użyciu..
— Pani się myli. Nie jestem tylko libertynem. Ale nie mam w sobie poddania się dusz, dążących do jednostajności niezmiennej i jednokształtnej. Nie mówię tu o zmianach senzacji zmysłowych, wywołanych różnością objektu — lecz o niepokojach, stanowiących tło tego, co się w nas ciągle wypala, a nie gaśnie. Pani patrzy na mnie dziwnemi oczami. Sądzi pani, iż ogarnia mnie melancholja? Nie wiem. To wiem jedno, że dla takich kobiet, jak pani, wytworzyła się forma pożycia obu płci — nazwana małżeństwem! To jest pani ołtarz, i na nim zostaniesz madonną!
Ogarnęła ją słodycz wielka i niezmożona. Tak właśnie pragnęła tych słów, gdyż upadała pod ciężarem i nawałem zmysłowych wrażeń.
Wyciągnęła ku niemu ręce.
— A więc?
— Pozostań Pani na ołtarzu, a ja będę się modlił do ciebie — z daleka!
Doznała jakby uderzenia. To „z daleka“ wydało się jej ironją. Słodkie wrażenie znikło. Wypłynęła mętna, brudna fala — tem brudniejsza, iż czystszy był strumień, który zaszemrał w oddali. I wyrodziło się w niej już jedno jedynie pragnienie. Uciec od tego człowieka — uciec, bo obecność jego zbyt blizka zanadto była ciężka jej do zniesienia.
— To... żegnam Pana! — wyrzekła cicho i bezdźwięcznie.
Skierowała się ku drzwiom. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Zdawało się jej, że idzie po jakichś miękkich obszarach śniegowo chłodnych. Czuła, iż on patrzy na nią i że w nim powstaje chęć — zatrzymania jej.
— Nie! Nie! Odejdę!... — powtarzała do siebie i aby nabrać siły, zaczęła machinalnie w myśli mówić: Zdrowaś Marja...
Lecz on nie powstrzymał jej. Napozór obojętnie skłonił się i oparty o stół, śledził jej wolno oddalającą się postać. Gdy z wysiłkiem próbowała drzwi otworzyć, poruszył się wreszcie, pragnąc jej przyjść z pomocą. Lecz ona pomyliła się co do intencji jego kroku. Gwałtownie, jakby strwożona, rzuciła się i szarpnęła ciężkie odrzwia.
— Ja sama! Ja sama!... — wyszeptała.
Twarz jej była zmieniona — rysy dziwnie ściągnięte. Widoczne było, iż cierpi naprawdę. Wprawiło go to w zdu-