Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tej wysokiej izbie, której sufit ciężył dębowemi kasetonami — jakie było miejsce na rozbieranie drobnych namiętnostek, pasji i żądz, które ją tutaj przywiodły? Całe różańce lat minionych wypełniały pustkę pozorną tej izby. Jakieś szepty całych myśli, przeżyć, rytmów zwycięskich lub niewolniczych — refleksami całemi przepoiły drugą stronę jej wrażliwości.
Odwróciła się od niego — bo jego tak wabna i kusząca ją piękność — wydała się jej za „żadną“, wobec tej wzniosłości wiekowych przestrzeni i powagi pomnikowej otoczenia. Lękała się znaleźć go właśnie takim „żadnym“ — bez apoteozy, bez prawdziwej piękności, której zapragnęła. Był to rzeczywisty, chwilowy powrót do wzniosłości w uczuciu. Oboje mieli w tym momencie zupełnie identyczne pragnienie — pozostania jak najdłużej w głębokiem złudzeniu życia, z płomieniem najczystszej namiętności.
I gdyby padli sobie teraz w objęcia, złączyli usta i posiedli się wzajemnie w tym nastroju i w tej chwili, stanęliby oboje wobec prawdy i istoty rzeczywistej stosunku kobiety do mężczyzny. Zrozumieliby, ile jasności przedziwnej, cudownej, mieści się w tej minucie zespołu i uzupełnienia się aż do utraty tchu, wzniesienia się ponad poziom życiowej szarzyzny i groteskowości nieczystych bydląt.
Rozwarte szeroko źrenice — wpatrzone w siebie — gest ramion zamkniętych szczelnie w ujęciu bolesnem, dziwne wypięknienie twarzy (szczególniej kobiecej) uduchowienie poprostu rysów i czaru tych rysów — to oderwanie się myślowe od wszelkiej troski, bezładnych zamętów życiowych i zdanie się na łaskę potęgi tragicznej, płynącej od samego dna cielesnej głębi — dostatecznie objaśniłoby ich, na co mogli przysięgać i co było właściwie tchem miłości...
Lecz nie uczynili tego. Zanadto oboje byli przepojeni dążnością do tego, co jest średnie, ażeby mogli uchwycić chwilę, która mogła zmienić zupełnie ich stan i pojęcie rozdrabniania życia.
Zamiast królować, trwali uparcie w roli karnych, wybatożonych sług. Brali przepisy kuchenne i z nich tworzyli sobie ewangelię...

· · · · · · · · · · ·

— Oto krzesło! Może Pani spocznie.
Odmówiła lekkim gestem. Czuła, iż musi zacząć mówić, a coś ją dławiło w głębi gardła.
Wreszcie opamiętała się. Dostrzegła jakiś błysk, jakby ironji, w jego oczach, coś na kształt litości.
To zdecydowało.