Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tach, dostrzegła nieruchomą postać portjera. Podeszła ku niemu, zmuszając się do tego czynu, biorąc się niejako za kark.
— I to zrobisz... i to!...
Zapytała głosem drżącym:
— Pan profesor Halski?
Brzydki — trywialny mężczyzna odparł ze słodyczą:
— Właśnie wszedł przed chwilą do gmachu!
Zdziwiła się, że go nie ujrzała.
— Tak?...
Drżącemi rękami wydobyła trochę pieniędzy.
— Proszę... proszę go tu poprosić, powiedzieć, że ktoś, jakaś pani.
Wziął pieniądze i szybko znikł w długiej gardzieli ciemnawej sieni.
Za parę chwil, bijąc butami o kamienną posadzkę, powrócił.
— Pan profesor zaraz przyjdzie.
Rena odwróciła się i podeszła trochę ku krzewom, które zarastały dziko dziedziniec. Instynktownie ukryła się za jednym z nich.
Zdawało się jej, że jest kilkunastoletnią dziewczynką, która popełnić ma jakiś karygodny występek. W tej chwili z gmachu wyszedł Halski i stanął na środku alei, rozglądając się dokoła. Zdziwiła się, iż wydał się jej tak w oddaleniu mały, drobny, szczupły — nie imponujący. Zdawało się jej, że odzyskała odwagę, że mieć będzie sił dosyć do zmagania się z nim.
Z pewną efronterją wysunęła się z poza krzaków.
— To ja! — wyrzekła, wyciągając rękę.
On cofnął się i przypatrywał się jej chwilę z pod zmrużonych powiek.
— To... pani? — zapytał.
— Czy spodziewał się pan kogo innego? — rzuciła mu jakby wyzywająco.
Na twarzy jego zarysowało się prawie uradowanie — coś, z czem witamy jakieś miłe, radosne zjawisko.
— Może... w każdym razie na panią nie czekałem!
Zbliżył się — i w miarę tego zbliżenia twarz jego stygła, przybierała wyraz obojętny, a Rena zaczynała czuć, iż pewność ją opuszcza, natomiast furja jakaś, połączenie nienawiści z chorobliwą tkliwością nerwową, występuje i zatapia ją w odmęcie swoim.
Całe snopy fluidu biły w nią taranem. Potarła ręką twarz, zacięła usta.
Stała nieruchoma i czekała.