Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Śmiech Reny przechodził prawie w spazm. Patrzyła na niego z pod przymkniętych rzęs, wpół leżąc na szezlągu. Domowa jej lekka suknia rozwarła się — batyst i koronki jej dessous pieniły się, przeświecając różowy atłas jej ciała.
Wydał się jej głupi nieskończenie i godzien losu oszukiwanego sromotnie kochanka.
— Swoją drogą! — zaczęła — Weychertowa na tej szlachetności nieszczególnie wychodzi.
— ?...
— Naturalnie. — Masz pan wielką ochotę ją zdradzić.
Przybrał minę kuszącą.
— Och!
— Naturalnie. Inaczej nie byłbyś zjawił się tak skwapliwie i w tak doskonałym rynsztunku...
Przymilająco spojrzał na nią lekkim zyzem.
— Pokusa zbyt silna! — wyszeptał.
Patrzyła nań drwiąco.
— Pan w nic nie wątpi!
— Jakto?
— Przyzna pan, że trójka w zaprzęgu ciężka do prowadzenia.
— Jakto? Trójka?
— No — żona...
— Och! Bez konsekwencji.
— Weychertowa!
Usiłował spoważnieć.
— Bez konsekwencji.
— Taaak?... Chciałabym, żeby to Weychertowa posłyszała. Mogłaby się panu odpłacić.
Uśmiechnął się z całą zarozumiałością mężczyzny.
— Nie boję się!
— Taki pan pewny siebie?
— Troszkę.
— Nie boi się pan?
Porwała się nagle. — Usiadła z nogami na sofie. Przybrała postać huryski z jakiejś reklamy lub afisza.
— Nie boi się pan? — powtórzyła — ej, da?... Nawet naprzykład... Halskiego?
Rzuciła to nazwisko z pasją i natychmiast przeraziła się. Lecz on zupełnie spokojnie przyjął to wyzwanie.
— Ach! Tem bardziej Halskiego.
— Dlaczego — tem bardziej?
— Bo Halski nie może podobać się kobiecie subtelnej, niezwykłej, nadzwyczajnej...
Rena znów zaniosła się od śmiechu.