Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jadąc tak w swym czarnym, fantastycznym płaszczu i ogromnym kapeluszu, z rozwianem olbrzymiem piórem. Turkot jej dorożki zdawał się świętokradzko burzyć ciszę i zakłócać siekaninę fortepianów. Tu i ówdzie wyjrzał ktoś oknem. Ona jechała w świetle latarni, wydobywając się na jaw, to znów zapadając w ciemnię — wtulona w poduszki powozu. Nie patrzyła na chodniki. Lękała się dostrzedz gdziekolwiek Halskiego, miała na ustach jakby uczucie piołunu, a w głowie chaos i zamęt fatalny. Nieznane wrażenia ogarniały ją z bezczelną gwałtownością. Oto kryła się i drżała przed spotkaniem mężczyzny — ona, tak wyniosła i zuchwała wobec ich zbliżenia.
Dorożka skręciła gwałtownie i wpadła w pustą, krótką uliczkę.
— Numer trzynasty — powtórzyła machinalnie Rena i uniosła się trochę na poduszkach powozu. Uliczka była jaskrawo oświetlona trzema latarniami. Na chodnikach panowała pustka zupełna. Rena z trudem zaczęła liczyć numera domów. Wreszcie powóz przemknął się przed kamienicą, oznaczoną numerem trzynastym. Wiedziała, iż Halski mieszkał na parterze. Mówił kiedyś, śmiejąc się, iż z trudem zdobył idealną garsonierę na parterze i z trzema wejściami. Kamienica była tak samo banalna, jak każda inna — może tylko większa i ozdobami przeciążona. Wszystkie okna parterowe były ciemne — jedno tylko przebłyskiwało, zasłonięte złoto-żółtą, jedwabną zasłoną. Ten blask bogaty i złocisty — wśród ciemni innych okien, miał w sobie gorącą tajemniczość, niespokojną i bogatą w jakieś uroki nieznużone.
Rena mimowoli drgnęła cała, wyprostowała się i pchnęła całą swą postać ku temu świetlanemu oknu. Zaczerwieniła się i usta jej nabrzmiały. Pewna była, że tam, a nie gdzieindziej jest pomieszkanie Halskiego. Tylko on w tej powodzi stór koronkowych o szablonowych deseniach mógł przysłaniać swe okno złocistym jedwabiem. Poznała go po rozmiłowaniu w gorących, niepokojących barwach. Wielokrotnie mówił, że barwa jego życia jest złocista i gdyby dane mu było urodzić się w czasach Orsinich, Colonnów, Savellich, stroiłby się jedynie w złoty brokat i hafty z najbardziej połyskliwych, złocistych nici.
Na moment jakiś jakoby czułość przepełniła serce Reny, lecz trwało to krótką chwilę. Była tam zapewne doza jakiegoś sentymentu na widok gniazda, home, w którem przebywał interesujący ją człowiek, lecz za mało było w tem podkładu spokojnej i czystej tkliwości, aby ten stan mógł się przedłużyć. Przytem było to właśnie owo nakręcanie się na rozrze-