Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Milczały tak obie, z oczyma wbitemi w siebie. Umysły ich błąkały się. Obie zdawały się winne i obie zdawały się być sędzią. Powoli powstawała pomiędzy niemi atmosfera żądzy w całej świeżości, strącająca ze siebie wszelkie spróchniałe naleciałości tego, co ludzkość gwoli swych egoistycznych potrzeb ukuła i zardzewiałym pancerzem na akt najwyższej doniosłości — wtłoczyła. Nawet mówić o swym czynie nie śmiała Weychertowa i ona, która kilka godzin przedtem czarująco szczera i przez to doskonale piękna, potrafiła znaleźć słowa prawdziwego i istotnego znaczenia — w tej chwili zdławiona, rzuca się w bagno dwuznacznych wykrętów, zawieszeń głosu, nie mogąc jeszcze skłamać zupełnie bezczelnie, lecz już ogarnięta zgnilizną manowców ludzkich, nie przyznaje się, słuchając tych tajemnych rozkazów, które przyjmowała gotowe z całą uległością przeznaczonego do noszenia jarzma bydlęcia.
Pierwsza Rena przerywa milczenie. Sucho, urywanym głosem zapytuje:
— Kiedy wyjeżdżasz?
Weychertowa odpowiada:
— Nie wiem... Nie wiem jeszcze.
— Jakto? Miałaś jechać w tym tygodniu?
— Tak... ale złożyło się inaczej.
— I...
— Nie wiem, nie wiem jeszcze...
To, co Rena doznała, jest po prostu bolem, jakiego jeszcze nie rozumiała. Wie, że jeśli Weychertowa chce zostać, to już jedynie dla Halskiego i przez Halskiego. Zuchwale teraz dobiera się do dna rzeczy.
— Redaktor przecież ma wyjechać do Reichenhallu...
Przez usta Weychertowej przemknął się jakby cień niesmaku.
— Podobno.
— A ty?
— Ach! Niech jedzie. Należą mu się wakacje. — Zresztą być może, że wymuszę to na nim, że pojedzie do żony, do Zakopanego, na jakiś czas dłuższy.
Rena przybrała wyraz najwyższej ironji, na jaką ją stać było.
— Czy nie jesteś zanadto szlachetna...
— ?...
— No tak! Odstępując z taką wspaniałomyślnością swego... adoratora.
Chciała powiedzieć „kochanka“, lecz nie miała na tyle odwagi.