Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rena w każdej innej chwili byłaby odrzuciła rzecz podobnie ryzykowną. Lecz zaczynało jej być powoli „wszystko jedno“.
Kto wie nawet, czy nie była w gruncie rzeczy rada, iż nastręczyła się jej sposobność być na czysto bezwstydną.
Podeszła do stołu.
— Skoro chcecie!
Przyćmiono elektryczności.
— Proszę... „Warum“!... Mały, improwizuj!...
Ottowicz poskoczył do fortepianu. Ali ukląkł przy stole.
Nagle przez grupujące się na ziemi towarzystwo delikatnie ku drzwiom wyjściowym przesuwać się zaczął Halski.
Rena, stojąca już na stole, dostrzegła go.
Wszystka krew zbiegła jej do serca.
Wygięła się w łuk ku niemu.
— Pan odchodzi? — zapytała bezdźwięcznym głosem.
Skłonił się.
— Pani wie... powiedziałem, pół godziny, spieszę na pociąg...
— A!... Na pociąg.
Kaswin wyciągnął ku niemu rękę.
— Panie, niech pan nie odchodzi! To będzie takie śliczne.
Lecz Halski uśmiechnął się ironicznie.
— Nie, panie! To będzie raczej smutne. Uu cochon triste... no tak... bezrogie, melancholijne.
Kaswin się obruszył.
— Proszę pana!
Przywołała go do równowagi Rena:
— Zapominasz się, mały! Pierwszym warunkiem bezwzględna szczerość.
Mrużyła oczy impertynencko, była nawet śmieszna i czuła to.
Rzuciła ku Halskiemu:
— Ten pan wyznaje bezrogie wesołe.
Odparł:
— Przynajmniej niech się wesołością usprawiedliwi.
Ironicznie podjęła:
— Tak... wszystko otwarcie.
Halski odparł:
— Wszystko, albo nic! To moja dewiza.
Zdawało się jej, że chce zrobić jakąś do niej aluzję, więc żywo rzuciła z całą wspaniałością, na jaką się zdobyć mogła:
— Wszystko — tylko nie... to! Moja dewiza.
Czarujący uśmiech rozjaśnił jego usta.
— Szkoda!