Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/074

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiś zbuntowany i rozfryzowany loczek tuż nad samym karkiem.
— Nie tak... nie tak... — szepleni przystojna kobietka.
Wreszcie siadają do stołu i zaraz Halski zwraca się ku Renie. W oczach jego migoce coś, jakby pragnienie flirtu. Ta noc letnia, płynąca od miasta, wreszcie dwa tygodnie pauzy od powrotu zdziałało swoje. Lecz Rena wymienia z Janką spojrzenie przez baterję koniaków i więdnące wiechcie kwiatów.
I grzecznie, swobodnie pyta:
— Jakże było z odczytem? Wiem z dzienników o wrażeniu „sali“. Lecz pan? Czułeś się swój? Zadowolony ze siebie — nie mówiłeś w pustkę?
Halski odpowiada niechętnie:
— Mówiłem w pustkę.
— Rozumiem! Ja nie miewam odczytów, a często mówię w pustkę.
Roześmiał się ironicznie.
— Nie sądzę. To, co pani ma do powiedzenia, zawsze znajdzie echo.
Rena odsunęła się od stołu i z pod zmrużonych powiek spojrzała na niego przeciągle.
I milczała.
Czekał, że się obrazi i z tego wypłynie ton lekkiego przekomarzania, który doprowadzi go wreszcie do uścisku rąk pod obrusem. Lecz ona patrzyła już teraz senną melancholją w światła kandelabrów.
Sforsował więc:
— Pani się nie obraziła?
Stała się jeszcze bardziej smutną.
— Nie, panie! — odparła powoli. — Za co? Mam to, na co zasłużyłam.
— !!!
— Tak! Zwykle używam do wypowiadania się — mowy, więc nic dziwnego.
Gniew jakiś go ogarnia za ten jej sentyment.
— Jakże ma być inaczej?
— Tak... gdakanie.
— ?...
— Pan sam tak nazywa mowę ludzką. I ma pan rację. Niech pan posłucha, jak się wszyscy rozgdakali dokoła nas...
Rzeczywiście, jak na kołowrotku, jak w kurniku, gdy ptactwu posypią ziarna, warczały zbyteczne słowa, wypluwane masą z ust ludzkich.
— Niech pan patrzy! — Ci milczący kelnerzy mają o wiele więcej dostojeństwa w sobie, niż cała reszta.