Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ottowicz czeka na ciebie?
— Tak! Mamy iść wybrać kufer. Cudowne nadeszły. Poematy.
— Jedziesz?
— Do Marienbadu.
Nie pytam, czy jedzie sama. To znane i uznane, że Janka jeździ sama, a potem przyjeżdża Ottowicz.
— A kiedy Ottowicz jedzie?
— Za tydzień.
Jest zupełnie spokojna i bardziej „cezarowa żona“, niż kiedykolwiek.
— Czemu ty nie jedziesz? — zapytuje mnie, zapinając rękawiczkę.
— Nie mogę. Rozwód mnie trzyma.
Westchnęła.
— Szczęśliwa! Nasz rozwód, jak utknął, tak ani się chce poruszyć z miejsca. Ta Ottowiczowa jest bezwstydna. Żąda sum bajońskich. Radaby pana Olesia zrujnować do szczętu. Ciekawa jestem, na co jej to wszystko. Przetraci na stroje i wyjazdy. Pusta głowa! Ale ja czuwam i nie dam nas zrujnować! — Nie dam!
Wzięła z kąta cudowną parasolkę. Rączkę stanowiła złota kula, nasadzana chryzoprasami.
Mimowoli wyciągnęłam rękę.
— Och! cudo!
— Prezent wczorajszy od niego! — rzuciła niedbale.
Ucałowała mnie.
— Wiesz — coś tam słyszałam. Mamy mieć piknik pożegnalny, czy coś, zanim się rozjedziemy. Zaproszę małego i Halskiego dla ciebie.
Zatrzymałam ją.
— Gdzie to będzie?
— Naturalnie w naszej knajpie. — Chcesz tych dwóch? Może jeszcze kogo?
— Nie, nie. Tylko Halskiego. Alego nie chcę. Obrzydł mi.
— Dlaczego? Zostaw. To bardzo przyjemnie, jak tam coś pod łokciem poetycznie skrzeczy. Zresztą, jak chcesz.
Była już na progu.
— A!... nie dekoltuj się.
— Dlaczego?
— Dlatego, co ci powiedziałam. Halski ma dosyć dekoltażu. Uwiedziesz go łatwiej szczelnie zasłonięta. — Później sobie to odbijesz.
Roześmiała się.
I znikła.