Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bajka o królewnie i srebrnych orłach snuła się dalej, ale coraz bardziej cichym i drżącym głosem.
Wreszcie rączki Alego posunęły się ku górze. Objął mnie miłośnie i czułam, jak drży cały. Padł mi twarzą na kolana i poczułam gorąco jego ust, cisnących się do mnie. Nie było mi to odrażające, ale było mi to obojętne. Błyskawicznie spuściłam oczy i objęłam sytuację.
Wydała mi się śmieszna.
Nic więcej, tylko śmieszna.
I porwał mnie gniew, złość na siebie i na to rozmazane dziecko, cisnące mi się do kolan.
Jednym gestem pchnęłam go od siebie.
— Co to? Co to? — krzyknęłam.
W tem pchnięciu, w tym krzyku była moja, wzbierająca się przez cały dzień, nienawiść i gniew.
— Jak pan śmie?... Jak pan śmie?
Podniósł ku mnie twarzyczkę.
Był szkaradny. Włosy opadły mu na czoło. Nos mu się zaczerwienił, oczy, te oczy truwera, opiewającego róże rozkwitłe na piersiach damy, zaszły jakąś brzydką, białą mgłą...
I miałam do niego straszną urazę nie za to, że mnie pożądał...
Ale za to, że nie umiał być wtedy pięknym.
Och! Gdyby pod ręką... gitara...
Więc tylko wołałam zaciekle i jakimś ochrypłym głosem:
— Precz! Precz!...
Podniósł się z klęczek jak pijany.
W tej chwili oprzytomniałam. Pomyślałam, że ta wściekłość jest po prostu nie moja.
Że ona jest prawdziwa, nie udana.
Że ja naprawdę nienawidzę w tej chwili objawienia się przedemną tej strony miłości.
I zlękłam się.
Czuję, że tracę wyższość.
Więc schroniłam się ku drzwiom sypialni i stamtąd, upozowawszy się dobrze na tle różowego oświetlenia, rzuciłam już rozwleczonym, miłym głosem:
— Do jutra!...
Ali stał obałwaniały na środku i tępo patrzył na mnie. Zauważyłam, że mu z kącika ust błyszczała ślina.
To dopełniło miary.
Jeszcze słodziej powtórzyłam:
— Do jutra!...
I znikłam, zamykając drzwi od sypialni.
Wszakże — nie na klucz.