Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

usiłowałam zastosować ten ton do... pieśni nad pieśniami, które w gorącu przybierały pod czarnym tiulem śliczną barwę różową, jakby ktoś przed mleczną kulą zaświecił nocną veilleuse’ę.
I nagle stała się rzecz niespodziewana.
Oto adwokacina zdobył się na jakiś krok, zbyt szybki, według mnie. Z całą atencją oznajmił mi, iż ma zamiar być u mnie w tych dniach ze „swoją małżonką“...
Schwyciłam sposobność w lot za włosy. Upiekłam przy jednym ogniu dwie kuropatwy. — Pierwsza — to niechęć do nudnej i bezpożytecznej znajomości. Błyskawicą przebiegłam korzyści z zawiązania stosunku z tym domem. Młode małżeństwo nie przyjmuje nikogo z męzczyzn solidnych i wogóle żadnych. Po cóż mi więc tracić czas i nerwy?
Dalej — druga kuropatwa — rzucenie wielkiego niepokoju pod doskonałym pretekstem w serce adwokaciny.
Gdy więc posłyszałam pełen szacunku anons wizyty, drgnęłam cała i przygryzłam usta.
Przez chwilę nic nie odpowiadałam, tylko „wbiłam“ po swojemu oczy w syfon z wodą sodową i siedziałam tak, jakby martwa. Wreszcie odpowiedziałam cicho:
— Nie... nie...
Adwokacina zadziwił się tą całą aferą.
— Co — nie?...
— To... co pan mówił przed chwilą.
Lecz on tak „zdębiał“, że już zapomniał.
— Co ja mówiłem?
— Ta... wizyta...
— Nasza?
— Tak.
— Moja i Stasi — to jest... żony.
— Tak — właśnie.
— Dlaczego?
— Bo...
Wzrok jeszcze więcej w syfon wbity.
Ręce kurczowo zaciskają ramiona fotelu.
— Bo... żony pana...
Mówię bezbarwnie, matowo — umyślnie, aby wywoływać zapytania.
— Bo — mej żony? Nie rozumiem!
— A!...
— Więc?
— Pan dużo rzeczy nie rozumie i nie rozumiał...
Adwokacina zaczyna rozumieć, choć tępo.
— Na Boga... co pani... co...