Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I mrużę oczy.
I mówię:
— Niezły twój turban! Gdzie kupiony? Czy sprowadzony?...
Ale ona nie daje za wygranę.
— Bo widzisz — ciągnie już rozzuchwalona — Halski to jest właściwie rozpustnik.
— ?...
— Tak. Wiem, jakie wyznaje zasady.
— Mówi zawsze, że dla niego kobieta zaczyna być kobietą dopiero od tej, która choćby raz upadła.
— Nic podobnego nie słyszałam z ust tego pana.
(Kłamię, bo mówił mi to rzeczywiście niezliczoną ilość razy).
Ale dodaję z uśmiechem:
— Widzisz więc, że jeżeli ta.. pani... w Warszawie...
— Ta jego metresa?
Oglądam się dokoła.
— Pst! Nie mów tak głośno takich wyrazów.
— Jeżeli więc mówię, ta pani go rzeczywiście pociąga, to w takim razie musi być z nią tak, jak ja przed chwilą mówiłam.
— To jest...
— Nie może być uczciwa. Musiała bowiem (prawie szeptem):
— Upaść...
— No tak... ale z nim.
— Więc?
— No to...
I Maryla sama nie wie, co powiedzieć.
Nagle dodaje bardzo szybko:
— A kto wie... może pomimo to być bardzo uczciwa.
Tu już — rozumiesz, Helu — naprawdę się oburzyłam. Jak widzisz, mam rację, pisząc, iż Maryla jest na drodze zgubienia klucza do komnat Safony.
— Nie rozumiem cię! — mówię z wyniosłym chłodem, który naprawdę pochodzi z głębi mych niewzruszonych przekonań. — Czy usprawiedliwiałabyś kobietę, mogącą się zapomnieć aż do tego stopnia?
Na pucołowatą twarz Maryli wybiega rumieniec.
— Skoro kocha...
Jest komiczna, bo silnie zapudrowuje swoją dawno przekroczoną trzydziestkę. A wymawia tak nieśmiało, tak jakoś dziwnie to „skoro kocha“...
Mam właściwie ochotę parsknąć śmiechem, ale to jest