Strona:Gabrjela Zapolska-Kobieta bez skazy.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie wiem. Z parku, z kościoła...
(Uważasz, nastrój delikatny).
— Myli się pan, ale w części. Powracam nie z kościoła, ale z kapituły.
— ?...
— Tak. Wydano mi tam wyrok rozwodowy. (Kłamię, ale umyślnie. Chcę bić od razu w największy dzwon).
— ?...
— Nie wierzy pan?
— Proszę pani — wszak rozwodów niema w naszym kościele.
— Ale są unieważnienia małżeństwa.
— No, więc unieważniono moje małżeństwo.
— Z panem Bohuszem?
— A z kimże? Więcej mężów nie miałam.
I dodaję z całą perfidją:
— Dotychczas.
I patrzę mu prosto w oczy. Chcę na tej ładnej twarzy, która się tak umie mienić w chwili pożądania, zobaczyć jakąś radość, coś z mogącej się ziścić wreszcie nadziei.
Subtelnie rzeczy biorąc, jakby jakieś rozczarowanie przesuwa się pod skórą.
— A!... A!... Należy zatem powinszować pani!
Przyjmuję to powinszowanie.
I w jednej chwili czujemy oboje, że nie mamy sobie nic do powiedzenia. To powinszowanie zamknęło w sobie wszystko. Ekstazy i konieczne ich wyniki. Wszystko pryskało cichutko. Mimo to wymówiłam prawie machinalnie:
— Będę teraz na wydaniu!...
Śmiałam się trochę złośliwie. Postanowiłam rzucać to zdanie teraz w oczy każdemu z mych partnerów. Wbiłam swój wzrok w jego twarz. Uczułam, że przesunął się po jego ustach jakby wyraz niesmaku. Usiłował jednak stanąć na wysokości sytuacji...
— Będzie pani w trudnej sytuacji...
— ?...
— Tak. Bo panna jest bardziej nieobliczalną, niż mężatka, a mniej znów od mężatki oblicza.
— Czyli że...
Czułam, że nie wie, jak wybrnąć z aforyzmu, który gdzieś wyłowił, a zastosował jedynie dlatego, aby ot coś powiedzieć.
Na szczęście nadjechał automobil, zatrąbił, zaryczał, otulił nas wonią pranych rękawiczek i zdawało się nam przez chwilę, że jesteśmy w Nicei. Pospiesznie zaczęliśmy się żegnać.