Strona:Gabrjela Zapolska-I Sfinks przemówi.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdy trzeci raz podniosła się zasłona, po za mgłą ukazała się łudząco odtworzona górska okolica. Tak wiernie, tak artystycznie, iż szmer podziwu przebiegł salę. Aż zapachniało od smereków i po za pastwiskami o szmaragdowej barwie, była dal sina a potem góry… hej! wysokie!
Z orkiestry wypłynął cały potok melodji, na scenie góralka zaczęła zawodzić pieśń swoją. Było to czysto górskie i takie przejrzyste, jasne, zdrowe.
Żeleński rozśpiewał się głosami Myszugi, Korolewiczównej — instrumentami orkiestry. Muzyka — ta mowa duszy objęła w posiadanie dusze słuchaczów. I w potoku harmonij zapadła zasłona, skończył się ten uroczysty wieczór otwarcia nowego teatru we Lwowie.

Skończyło się? — nie! Nie skończył się jeszcze! Fredro, Kasprowicz, Żeleński, którzy pierwsi z tej sceny przemówili — zżyją się teraz z jej wspomnieniem i pamięć tego wieczoru pozostanie wiecznie do tych ścian przyparta. — Błękit Świętojańskiej nocy, upajający czar klejnotu poezji Fredry — góralska pieśń Żeleńskiego będzie tym kwiatem paproci, kwiatem szczęścia, który scena w ten pamiętny wieczór szukała. I niechże ją kwiat ten nie opuści, i nie zwiędnie, lecz pozostanie tak świeży, tak delikatnie piękny i swojski — jak pozostał genjusz Fredry, który zdaje się czuwać nad naszą biedną ojczystą sztuką, na wzór dobrego opiekuńczego Anioła.