Strona:Gabriele d’Annunzio - Notturno.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chodząc na nowo wznieca spór, mówiąc: że podjęcie tego lotu jest obrazą dla pamięci zmarłego.

Wieczór jest z opalu, złota i bursztynu. Horyzont klejnotami osadzony, jak długi szereg tronów.
Potem bogactwo to przysłania się, wyziębia. Niebo i laguna to dwa obrazy mroźnego piękna.
Czy istnieje słodycz, która tnie nożem? Otóż jest taka.
Człowiek na marach równa się widnokręgowi, pierścieniowi wszechświata.
Wchodzę znowu. Widzę, że wynoszą wieńce. Majtkowie wypróżniają izbę żałobną. Po stronie łóżka widzę trumnę bez wieka. Wieko oparte pionowo przy ścianie.
Serce drga mi tak silnie, że opieram się o plecy Luigiego Brescianiego. Ale zdaje mi się, że i on też potrzebowałby oparcia.
Zbieram całą moją odwagę, odsuwam każdego, co próbuje mnie wyprowadzić. Stanowczo wytrwać chcę przy moim przyjacielu aż do ostaka.
Zostaję stojąc, milczący.
Izba już wypróżniona. Majtkowie wynieśli z niej wszystkie wieńce. Świece odstawiono. Moje kwiaty złożone na suknie, wszystkie wynieść daję, dawniej przyniesione, jak i ostatnie, prócz bukietu białych róż z białą wstęgą.
Pokrycie zdjęto. Okazuje się oprawa łóżka, widać kółka. I ze zgrozą spostrzegam przy pobłysku płomyka ciemną plamę pod łóżkiem.
Zdjęto chorągiew z poduszki, zdjęto muślin z twarzy zmienionej nie do poznania. Czterech majtków ujęło prześcieradło na czterech końcach.

Trumna stoi otwarta na podłodze, równolegle z łóż-

46