Strona:Gabriela Zapolska - Szara godzina.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chy łoskot był dla niej jakby sygnałem do pogrążenia się w szarocie myśli i w szarości światła.
Czasem wyrywało się z jej ust parę słów bez związku — jakieś półmyśli i półpragnienia, coś niby senne majaczenie zasypiającego dziecka, lecz najczęściej siedziała cicho usypiana monotonnym głosem Paraski i łoskotem głuchym jej pięt bosych, uderzających uparcie w ścianę kuferka.
Mąż jej najczęściej w tej chwili konferował z ekonomem Terpiłowskim — „prawą ręką“ i ze Szmulem ministrem finansów, który stojąc w kącie, opowiadał jaśnie panu bardzo ucieszne historye.
Na biurku w szklankach stoi pszenica, żyto — mokną konopie… Ludwika widzi dokładnie tę kancelaryę męża, oświeconą jedną świecą, oprawną w mosiężny lichtarz. Mąż chodzi teraz po pokoju z rękami w tył założonemi i wlecze za sobą swój cień, dziwaczny i olbrzymi z głową śpiczastą, głową potwora o dużych, odstających uszach.
I cień ten wbił się głównie w wrażliwą fantazyę Ludwiki. Raz jeden uchyliła drzwi tej kancelaryi, ogarnięta nagłym wielkim niepokojem,