Strona:Gabriela Zapolska - Korale Maciejowej.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Odże nie! dziecko jest i prawo za nią stoi!
Tymczasem Julka po rękę trupa sięgnęła.
— Matuś, taż spojrzyj ty choć na mnie raziczek jeden!
Nagle, nagie kolana nieboszczki ujrzawszy, chustkę swą włóczkową z pleców zdjęła i na trupa śpiesznie rzuciła.
— Nieokryta leżysz... ciałem gołem świecisz, biedniasiu! — szeptała jakby okruszyną wstydu zdjęta, tak jej ten szmat nagiego matczynego ciała zaświecił w oczy, jej, dziewce ulicznej, na wpół wiecznie nagiej i żyjącej wśród bezustannego szału pijanej rozpusty.
Szczepańska się do niej ostrożnie zbliżać zaczęła.
— Julka! dosyć żałości, masz tu co jeszcze na łbie „jenszego“. Matka korali zostawiła cały huk, tobie się trzeciak z nich przynależy. Te tam gnaty, zaległy już kuferek. „Siondnij“ i ty na nim, a choćby ci palice mór powykręcał, nie ruszaj się z miejsca!
Lecz Julka zamglonemi od łez oczami spojrzała na ciotkę.
— Czego to kole matki nie stoi Jezusik i nie płoną świeczki? — zapytała.
Szczepańska ramionami wzruszyła.
— Ta któż o tem staranie by miał. Od rana się źrą jakowe psy o kości, trupska nie szanujące. Siondnijże wedle nich Julka, bo cię ubiorą wedle spadku.
Lecz Julka po kątach obrazka szukała.
— Idzi ciotka po świeczki, idzi! — prosiła.
Szczepańska rękę wyciągnęła.
— Daj dwie szóstki.
Dziewce broda nerwowo drgać zaczęła.