Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

inne, tak samo w beretach, z nagiemi łydkami, i wołały cieniutko:
Jagoury!...
Starsze osoby powoli odmykały swoje kabiny, wydostawały fotele i składane krzesła i siadały, usiłując znaleźć choć odrobinę cienia. Słońce jaśniało w całéj potędze i piasek plaży był prawie gorący od jego promieni. Purpurowe parasole, porozpinane dokoła, wyglądały jak polne maki olbrzymie, a zloty kołor piasku zdaleka sprawiał wrażenie wiełkiego łanu pszenicy. Kiłka dziewczynek miało błękitne sukienki, co w ten łan rzucało niewiełkie punkty chabrowe. Lecz już morze ziełenią swoją, dziwaczną i [[korekta|nieusprawiedłiwioną|nieusprawiedliwioną}} (bo całe niebo czerniało aż do szafiru), obejmowało wiełką ramą wysunięty dałeko przyłądek i, biełąc się łekko srebrną pianą w rozpadlinach skał, symfonię chabrów, maków i kłosów zmieniało w step ziełeni, step niezmierzony, niosący na swoim rozkołysanym grzbiecie pomarańczowe plamy rozpiętych szeroko żagli.
Nagle u brzegu powstał ruch wielki: powoli mały i bosy breton, w płóciennych spodniach i niebieskiéj kurtce, zaczął podawać kolejno okręciki Jagouremu, który przybił do ścieżki kamiennéj, sterczącéj wysoko wśród fal morskich. Chłopak skakał dziwnie zręcznie po czarnych grzbietach kamieni, a gromadka dzieci, stojąca na brzegu, śledziła jego ruchy z wielkiém natężeniem. Lecz nagle jeden z małych chłop-