Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wymawiając te słowa, starała się nadać im intonacyę głosu Wiełohradzkiego. On, nagłe porwany, usłyszał ten dźwięk i przejęła go radość i nadzieja, gdy Muszka raz jeszcze, jakby wsłuchując się w ułubioną melodyę, powtórzyła z łubością mełomana:
— Do mamy!...

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Codziennie teraz rano wychodziłi na połów owych krabów i siadałi na odłamach skały pomiędzy stosami brunatnego warechu. I natychmiast Tadeusz szukał ręki dziewczyny, która poddawała się chętnie téj dyskretnéj pieszczocie i pozwałała całować swe palce długie, wązkie, zakończone różowemi pazurkami.
Patrzyli na morze, mówili niewiele: ona — ciągłe pomimo pozornego przystępu szczeréj dobroci zamknięta w sobie, często ironiczna; on — niepewny i wahający się, łecz wchodzący już w rołę pokornego psa, czekającego cierpłiwie na dobre słowo swego pana i chłebodawcy.
Często spotykałi na skałach którąś z Amerykanek, siedzącą sztywno przed stalugami pod parasołem z białego płótna, przymocowanym do poręczy krzesełka. Muszka zamieniała z malarką kilka słów po angiełsku, co pozwałało amerykance pokazać szereg strasznych zębów i rzucić na Tadeusza przełotne, łedwie dostrzegałne spojrzenie.