Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wielohradzki szedł wzdłuż wybrzeży i łoskot jego kroków po kamieniach rozchodził się daleko. Jedynie tylko oświetlone szynki wyrzucały ze swego wnętrza kłęby ludzkich głosów, głosów ochrypłych, przyciszonych szczelnie zamkniętemi drzwiami. Gdzieniegdzie pijany rybak leżał na chodniku lub zataczał się wzdłuż wybrzeża, pragnąc znaléźć swą barkę. I tylko u góry, pomimo panujących ciemności, kołysały się lekko wiatrem wydymane welony siatek, jak wuale niewidzialnych żałobnych tancerek wykonywujących ewolucye pod sklepieniem w kir spowitéj świątyni.
Wielohradzki oddychał z trudnością. Straszne wyziewy rozkładających się ryb zatruwały powietrze. Szybko Tadeusz odnalazł ową uliczkę, którą się wydostał na „plażę”, i biedz nią zaczął. Znalazłszy się przed kabinami, odetchnął. Powietrze było czyste. Dokoła panowała cisza i spokój zupełny. Tylko zdaleka słychać było szelest fal morskich. Wszystko jednak rozpływało się teraz w ciemności. W oddali wszakże, wysoko, jakby w powietrzu zawieszone, płonęły purpurowo latarnie morskie. Wyglądały jak nagle rozpalone w przestrzeni ogniska. Promienie ich płynęły daleko. Lecz nic dostrzedz więcéj nie było można. Morze cofnęło się, jak zwierz do legowiska.
Wielohradzki zaczął błądzić po „plaży” i znów uczucie wielkiego osamotnienia przepełniło mu serce.