Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

muskało ten brzeg, cały biały od lekko zwilgotniałego piasku, po którym snuły się ciemne sylwetki postaci ludzkich. W półokrąg, jak loże teatralne, stały kabiny, pomalowane czerwono lub żółto, i sterczał duży piec blaszany, przy którym jakaś kobieta olbrzymia, odziana w rybacki kaftan i męski kapelusz, grzała kubły z wodą. Kilkadziesiąt osób zajmowało brzeg „plaży”.
Zdaleka widział Wielohradzki kilka kobiet odzianych w długie białe peniuary, chodzących tu i owdzie pomiędzy grupami osób siedzących na składanych krzesełkach lub na fotelach w formie małych namiotów. W liliowéj powierzchni morza migotały blizko brzegu czarne punkciki. Byli to bez wątpienia kąpiący się. Po lewéj, na wierzchołku niewielkiéj skały, odcinały się czysto, jak chińskie cienie, sylwetki kilku małych chłopców, giestykulujących żwawo. Cisza była wielka i tylko szmer lekki rozbijającéj się o kamienie wody rozpływał się w powietrzu.
Wielohradzki stanął niepewny i niezdecydowany. Przez całą drogę gorączkowo podniecony odsuwał myślą chwilę spotkania się z Muszką. Tyle razy był boleśnie dotknięty, gdy przybył przez nią wezwany, iż zaczynał nie miéć więcéj złudzeń. Mimo to jednak urok téj długiéj, pierwszéj w życiu podróży, romantyczne rady matki upoiły i rozkołysały go. Teraz stanął wobec rzeczywistości. Wyobrażał sobie, iż Muszka, ta jego Muszka, jest tam, o kilka kroków,