Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kafthan, jeszcze groźniejszy i tragiczniejszy niż zwykle. Malewicz drogo kazał mu opłacić zaszczyt wiezienia go swym szarabanem. Drwił z niego bez miłosierdzia przez całą drogę, folgując w ten sposób swym nerwom nad wszelki wyraz udręczonym „czarną seryą“, jaka się dla niego przy stoliku gry rozpoczęła od dni kilku. Teraz siedział obok Orzeckiéj i Stanickiéj i śmiejąc się coś im rozpowiadał. Kafthan był pewien, iż to o nim mowa, i gryzł się, przeżuwając tę zgryzotę, jak konieczną do wypicia truciznę.
Wielohradzki starał się nie patrzéć na twarz Kafthana i oczyma śledził wśród drzew resztki dnia dogasającego. Nie miał natury skłonnéj do marzeń, a jednak w téj chwili zapragnął serdecznie wyjść z tego namiotu, z pod snopów jarzącego światła i szeregu kolorowych tulipanów lamp, i pójść daleko w las, który filtrował przez szczeliny swéj piersi jasne błękity, szafiry, liliowe opale, biel pereł dogasającego światła i ciemne onyksy rozpoczynających się cieni. Pragnął przedewszystkiém znaléźć w spokoju i ciszy jakiś pozór do zbliżenia się do Muszki i wręczenia jéj owéj pamiętnéj kartki z karnetu, którą ona zwrócić sobie kazała.
W przystępie nadzwyczajnéj delikatności wytarł napisane przez dziewczynę wyrazy, tak, że teraz kartka była zupełnie biała i czysta, tak, jakby nigdy lekkomyślna ręka kobieca nie wezwała go na