Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska-Wodzirej Vol 1.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

złością po pustéj ulicy. Nozdrza nosa, dużego, lecz niezmiernie kształtnie wykrojonego, poruszyły się nerwowo.
I znów z poza zaciśniętych, drobnych, jak u myszy, zębów wypadł syk:
— Stary idyota!..
Tymczasem wstawał tryumfalnie ranek wiosenny, biały różowy, liliowy, pełen delikatnych, pastelowych tonów.
Wszystkie te światła, te smugi, biel jasna i czysta powoli rozświetlającego się ponad domami nieba zdawała się istniéć po za jakąś taflą szklaną, która łamała światło i przepuszczała je napozór złagodzone, lecz błyszczące zimniejszym blaskiem.
Okna kamienic, zamknięte, zakryte firankami, tu i owdzie krwawiły się purpurowemi zasłonami, złociły się żółtą gipiurą lub zieleniały od szmaragdowych jedwabnych stor, bufowanych, jak suknie prababek.
Dzielnica to była arystokratyczna, uśpiona, cicha.
Wielohradzki szedł wciąż, kurcząc ramiona, strawiony wewnętrzną gorączką.
Szampan, który podawano u Boteckich, był złéj marki i ciepły, kawałek pasztetu, który zjadł w bufecie dla dotrzymania towarzystwa hrabinie Gwozdeckiej — nieświeży, w mazurze mylono się ciągle w chaîne i figura z zaprzęgiem chybiła efektu wskutek niezdarności kobiet, upuszczających ciągle końce chu-