Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z cienkiem dzwonieniem toczyły się, wybijane podkowami, kawałki skrzepłego śniegu. Leniwie zrywały się z drzew cietrzewie i głuszce; nie śpiesząc się, biegły z legowisk do krzaków zające. Przed wieczorem podniósł się wiatr, wył i szumiał, naginając wierzchołki drzew. Na dole jednak, w miejscach zakrytych od podmuchów wiatru, było cicho i spokojnie.
Zatrzymaliśmy się w głębokim wąwozie, gęsto porośniętym drzewami i krzakami. Znaleźliśmy dawno złamaną suchą jodłę, narąbaliśmy drzewa i, przyrządziwszy przy ognisku herbatę, pokrzepiliśmy się.
Po kolacji Iwan przywlókł z lasu dwa długie, suche sosnowe kloce, ściosał je z jednej strony i położył jeden na drugi płaską stroną. Wbiwszy klin pomiędzy kloce, włożył w otwór trochę rozżarzonych węgli. Ogień natychmiast zaczął szybko posuwać się wzdłuż kanału pomiędzy klocami.
— Teraz będziemy mieli ogień aż do świtu! — zawołał Iwan. — Jest to nasza syberyjska „najda“. My, poszukiwacze złota, włócząc się przez zimę i lato w tajdze, zawsze śpimy przy najdach. Wspaniale! Ale sami przekonacie się!