Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przyczailiśmy się w krzakach do pierwszych blasków świtu, poczem rozpoczęliśmy przeprawę.
Powierzchnia rzeki przypominała taflę grubego szkła. Śniegu na lodzie nie było wcale, gdyż dął stale silny wiatr od strony Kosogołu. Konie ostrożnie stąpając po lodzie, ślizgały się, padały i wierzgały. Prowadziliśmy je za uzdy. Drżąc na całem ciele i nisko opuściwszy łby, z naprężeniem wpatrywały się w lód i trwożnie chrapały. Gdym spojrzał na lód, zrozumiałem przyczynę ich strachu.
Przez lodową taflę, nie grubszą nad jedną stopę, wyraźnie dostrzegłem otchłań, a na jej dnie kamienie, krzaki wodorostów i wielkie ryby, śpiące w zagłębieniach dna. Woda była zupełnie przezroczysta. Głębokość rzeki sięgała 15 metrów. Rzeka mknęła pod lodem z jakąś wściekłą szybkością, wirując i wytwarzając długie pasma białej piany, podobne do rozszalałych wężów.
Nagle wszystkie konie drgnęły i naraz zatrzymały się, jak wryte.
Stanęliśmy i my.
Nad rzeką huknął strzał armatni, po nim drugi i trzeci.