Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się z towarzyszem, postanowiliśmy „sprzątnąć“ oba posterunki bez strzałów i przejść dalej bez spotkania się z głównemi siłami przeciwnika. Nie obawiałem się, że partyzanci nas wytropią, gdyż ścieżka była pełna śladów konnych  astuchów i stad.
— Tych dwuch „mołojców“ wezmę na siebie — szepnął mój atletyczny agronom, wskazując posterunek, położony na lewo od ścieżki.
Wydałem więc rozporządzenie Tatarowi, aby załatwił się z drugą zasadzką i skradałem się śród krzaków za agronomem, żeby mu w razie potrzeby dopomóc. Coprawda, byłem o niego spokojny zupełnie, gdyż ten okaz, mający około siedmiu stóp wzrostu, posiadał taką olbrzymią siłę, że niesforne konie kładł na ziemię i uzdał je, przycisnąwszy ramieniem.
O kilkanaście kroków od ogniska zatrzymałem się w krzakach i zacząłem oczekiwać.
Doskonale widziałem mocno kiwającego się wartownika. Karabin miał na kolanach i zgasłą fajkę w ustach. Jego śpiący towarzysz wcale się nie ruszał; dostrzegłem spokojnie wyciągnięte nogi w grubych wojłokowych „pimach“.