Strona:Ferdynand Ossendowski - LZB 01 - Męczeńska włóczęga.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wiatr się wzmagał. Przed świtem mróz brał coraz większy. Przemoczone ubranie i bielizna odrazu zmarzły i stały się twarde i sztywne, jak blacha. Głośno szczękaliśmy zębami, a w oczach migały nam zielone i czerwone ogniki.
Jechaliśmy bez postojów, ażeby jak najdalej odsunąć się od drogi, którą dążyły oddziały dzikich partyzantów.
Cały dzień, przy 15-u stopniach mrozu, musieliśmy jechać bez możności rozgrzania się i wypoczęcia. Dopiero przed nocą dotarliśmy do niewysokiego grzbietu górskiego, porośniętego lasem. Zatrzymaliśmy się pod nisko zwisającemi gałęziami smutnych, czarnych modrzewi. Tatar i Kałmuk szybko rozpalili olbrzymie ognisko, przy którem wysuszyliśmy się nareszcie i rozgrzali. Konie, chociaż głodne, nie ruszały się z miejsca i nie odchodziły od ognia; stojąc z opuszczonemi, smutnemi głowami, wygrzewały się i drzemały, głośno jęcząc.
W nocy, podczas mego dyżuru na czatach, ujrzałem jeźdźca. Mając, widocznie, dobrego konia, szybko przemknął niedaleko naszego obozu. Tatar z Kałmukiem pojechali natych-